sobota, 29 sierpnia 2015

Sukces! Wyszło mi barwienie urzetem (Isatis tinctoria)

Od wiosny trzęsłam się i plątałam nad sporą ilością najpierw nasionek, potem siewek i w końcu sadzonek urzetu barwierskiego. Z jednej strony wielkie nadzieje, z drugiej poczucie że raczej nie wyjdzie, bo jakoś temat barwienia tą rośliną jest u nas trudny.
A dla niezorientowanych jest to podstawowa roślina w naszym klimacie by otrzymać jakieś sensowne niebieskie odcienie. I w dodatku kompletnie wytępiona, moi rodzice aż kręcili głowami jak im w ogródku zasadziłam chwasty i się nad nimi  trzęsłam ;)
No ale bylam zadowolona, że w ogóle udało mi się nasionka wykiełkować i potem pikowane wyrosły już w dorosłe rośliny.
Siewki urzetu tuż przed pikowaniem na wiosnę




Jeśli chodzi o samo barwienie to miałam już jedną próbę jakiś czas temu, kompletnie nie udaną. Ale udało mi się ustalić jakie błędy popełniłam i dzisiaj  poszłam po rozum do glowy i postanowiłam pi razy drzwi trzymać się przepisu mojej internetowej guru farbiarskiej czyli Riihivilli. Trochę tam skomplikowanych zaleceń jest i szczerze radzę kolejnym eksperymentatorom by zwrócili uwagę na różnego typu pierdoły.
Ot na przykład to, że najpierw GOTUJEMY WODĘ  i dopiero jak ostro bąbluje to lecimy i migiem kosimy liście. Ma to głęboki sens bo związek chemiczny, który odpowiada za kolor w urzecie, jest ponoć bardzo niestabilny i natychmiast się rozkłada. Przez to wyjdzie nam figa z makiem, bo już po niedługim czasie od zerwania, po prostu nie ma czego ekstrachować. 

No i teraz krótko efekt - niestety podczas roboty jakoś nie miałam pod ręką aparatu foto, a tablet został zaanektowany przez Rozczochraną, która robiła na nim jakieś mega ważne przebieranki lalkom ;) i nie chciała mi oddać. Machnęłam więc ręką, z przekonaniem że "i tak przecież nie wyjdzie" i nawet sobie nie wyobrażacie jak klęłam w eter, kiedy wyciągnęłam boski błękit ;|
Kolor wcale nie gorszy niż wychodzi Riihivilli, więc jestem z siebie baaaardzo dumna! Przy okazji udowodniłam sobie samej, że jednak da się urzetem farbować także na całkiem ładne błękity, a nie tylko na szarawo niebieskie, jakie wychodzą innym farbiarzom ;)

No więc TADAAAM!


Kolor jest nieco ciemniejszy niż na zdjęciu, jest naprawdę ładny i nasycony.

Zadowolona jestem bardzo :)

Teraz w takim razie przyszedł czas by wypróbować także i wersję bardziej historyczną tego barwienia - fermentacyjnie i bez użycia hydrosulfitu. Się zobaczy.

Ponieważ moje roślinki mają jeszcze sporo listków, to co najmniej jedno albo dwa farbowania spodziewam się z nich wyciągnąć w tym roku. A w przyszłym będą miały już pędy nasienne i nasiona, które mam nadzieję rozmnożyć na jeszcze większą grządkę :) Sporo taka hodowla wymaga cierpliwości, ale jestem dobrej myśli.
No i nigdzie mi się nie spieszy :)

Ładny wyszedł no nie?




4 komentarze:

  1. Bardzo ładny błękit :) Jak dla kapłanek Avalonu.

    OdpowiedzUsuń
  2. dziwna metoda. Barwnikiem w urzecie jest indygo. W liściach jest to leucoindygo, zielono żółte i rozpuszczalne w wodzi. Po utlenieniu staje się niebieskie i nierozpuszczalne, zbiera się na dnie jako niebiesko-granatowy proszek. Dopiero w kolejnej kadzi cofamy ten proces, nasączamy tkaninę leucoindygo i wystawiamy ją na działanie powietrza by znowu stworzyło formę niebieską. Pomysł by zrobić od razu jest z jednej strony genialny gdyż nie wymaga reduktora który zmieni indygo w leucoindygo (a tradycyjnie był to zepsuty mocz) a z drugiej strony okres występowania leucoindygo w pierwotnej kadzi jest niezwykle krótki. Gratuluje zatem refleksu. Jednak gdybyś użyła metody tradycyjnej pozwoliło by ci to na użycie kilku kąpieli i otrzymanie intensywniejszego koloru ( takiego który już bardziej będzie się kojarzył z dżinsami).

    OdpowiedzUsuń