poniedziałek, 9 kwietnia 2012

Nowe projekty

Ostatnio nic nie pisałam.
Co nie oznacza że nic nie robiłam.

I nawet nie wiem kiedy właściwie minął ten miesiąc od ostatniej notki. A że dziś mam chwilkę to postanowiłam choć minimalnie nadrobić zaległości i skrobnąc co nieco. Tym bardziej że sezon tuż tuż a ja nadal w polu.
No więc naalbinding na razie walnęłam w kąt po zrobieniu kolejnej pary skarpet. Zabiorę się a to ponownie jak znajdę kogoś kto mi pokaże na żywo co i jak.  Dla odtrucia za to, zabrałam się radośnie za biżuterię - nic specjalnego, po prostu trochę koralikowych bzdetów, ale raz na jakiś czas  sprawia mi przyjemność poszaleć z kombinerkami.
To co mi zostało z tego szaleństwa jest na fotkach - resztę rozdałam po rodzinie :-D Z noszeniem biżuterii jest ostatnio gorzej niż z robieniem, gdyż małe rączki chętnie sprawdzają czy moje ucho jest na stałe przyczepione do głowy, czy też może da radę je odczepić wraz z kolczykiem. Z utęsknieniem czekam na czasy, gdy nikt nie będzie próbował mi moich błyskotek urwać, zniszczyć, zjeść lub sprawdzić grawitację zrzucając z balkonu ;-)


Poza tym miałam jakiś czas temu chandrę co objawiło się próbą poprawienia sobie humoru zakupami. Zamówiłam więc trochę drobiazgów do rękodzieła, które strasznie mi się podoba (ale nie próbowałam wcześniej właśnie z braku surowców), czyli  o sutaszową biżuterię. Sutasz jest strasznie kiczowaty (choć wolę określenie barokowy ;-) ), ale nie przeszkadza mi to podziwiać jak kunsztownie wykonane są niektóre drobiazgi. Osobiście plułam sobie w brodę, gdy jedna dalsza ciotka pozbywając się nagromadzonych przez lata utensyliów do szycia (stałam się wtedy bogatsza o mnóstwo koronek i nici jedwabne), zapytała czy nie chcę przypadkiem także sznurków do sutaszu. Nie miałam pojęcia co to właściwie jest i dopiero parę dni później sprawdziłam w internecie, a jak już zdążyłam szczękę pozbierać z podłogi, to było za późno by zmienić zdanie. Żałuję do dziś i solennie obiecuję sobie następnym razem brać wszystko co dają i potem dopiero zastanawiać się co dalej ;-)
Tymczasem zakupiłam trochę sznurków i zrobiłam dwa drobiazgi. Wyszły oczywiście krzywo i niezbyt profesjonalnie, ale myślę że za jakiś czas dojdę do wprawy i opanuję te ślizgające się i rozpełzające we wszystkie strony tasiemki.

Miałam więc już w planach kolejne projekty i koncepcje biżuteryjne, ale jak to zwykle bywa, rzeczywistość zweryfikowała moje plany.

Jeszcze na początku zeszłego tygodnia byłam przekonana że z robótek rekonstrukcyjnych potrzebne mi są wyłącznie drobiazgi typu pary skarpet czy jakichś lnianych ręczniczków na Grunwald. No bo planowaliśmy pojechać tam jako na jedyny właściwie wyjazd w tym sezonie i popiknikować sobie radośnie z dzieciakami, podotleniać się i pospotykać ze znajomymi. Ale w międzyczasie wyszło iż jesteśmy jednak zaproszeni na Świecino (nie mam pojęcia dlaczego). I to jako grupa konna. O inscenizacji bitwy pod Świecinem można sobie więcej poczytać w powyższym linku. Ja dodam tylko iż bitwa odbyła się A.D.1462 i inscenizacja jest dosyć ściśle wydatowana na tenże okres. W ogóle mój stosunek do tej inscenizacji jest mocno ambiwalentny z różnych powodów. Otóż w zeszłym roku również zostaliśmy zaproszeni do uczesnictwa i zrobienia pokazu konnego, co było w sumie naszym debiutem na tak sporej imprezie, lecz propozycja ta wyskoczyła znienacka i nie było szans by się do niej przygotować na poważnie sprzętowo i ubraniowo. W związku z tym wyglądaliśmy dosyć eklektycznie co widać na zdjęciu.
Do zeszłego roku nie spieszyło mi się na tą imprezę, ponieważ zdawałam sobie sprawę z dosyć restrykcyjnego podejścia organizatorów do datowania różnych pierdół i generalnie nie chciałam się wpychać na siłę, tym bardziej że "późna piętnastka" mi nie leży i raczej nie będzie moim priorytetowym okresem. W zeszłym roku skapitulowałam bo stwierdziliśmy że raz kozie śmierć i potraktujemy to jako okazję do sprawdzenia koni"w ogniu bitwy" ;-) ,ale w tym sezonie byłam skłonna sobie odpuścić. Zostałam jednak skłoniona do ponownej kapitulacji argumentem: "no przecież to jedyna okazja żeby się pokazać i pojeździć sobie na bitwie, no i Fiolce to sprawi frajdę" (Fiolka to dla niezorientowanych moja najukochańsza kobyłka, która urodziła się parę wieków za późno by zostać koniem bojowym i nic jej nie sprawia takiej radości jak tratowanie piechoty ;-D )
Prostą implikacją wynikającą z mojej kapitulacji, jest konieczność przygotowania się do tej inscenizacji. I to przygotowania w miarę spójnego a jednocześnie uniwersalnego, by można to wykorzystać nie tylko na tą jedną okazję. Zdecydowałam więc by w miarę tanim kosztem, odtworzyć tekstylnego jeźdźca, dodatkowo jeśli mnie nie pogonią to z atrapą kuszy. Dokładniejsze przygotowania pewnie opiszę w kolejnych postach, gdyż wstępnie zdążyłam wdrożyć już "Projekt Świecino " (to znaczy zamówiłam materiały i załamałam ręce nad stanem sprzętu po zimie), a w tym momencie dodam tylko że czeka mnie szycie co najmniej dwóch lekkich przeszywanic, kapturów pikowanych, wappenrocków i nogawic a także naprawa butów jeździeckich. Prawdopodobnie trzeba będzie do tego dorzucić jakąś bieliznę i różne końskie duperele. Zaznaczam od razu iż odpadają wszelkie elementy uzbrojenia typu hełmy, blachy itp. - po prostu mnie na to nie stać i nie zamierzam się tym zajmować nawet teoretycznie, dopóki nie będę absolutnie pewna że chcę poważniej zająć się odtwarzaniem tego okresu. Nastąpi to najprawdopodobniej na Święty Nigdy, ale nie zamykam tej opcji, gdyż ponoć cuda się zdarzają ;-)


Plusem tego całego zamieszania, jest konieczność wznowienia treningów (nic tak nie motywuje jak ustalony długofalowy cel) i to że mój skrzypiący po ciąży kręgosłup, został postawiony na przysłowiowe nogi piątkową przejażdżką. W sobotę pogoda złośliwie przeszkodziła mi w dalszym samomaltretowaniu i ponieważ lało cały dzień, to jedyną formą wyżycia się było samotne tete a tete z taczką, widłami i kupą gnoju w stajni. Dla poprawienia sobie humoru skopałam też pryzmę i uratowałam wciągniętego przez jakiegoś gnojowego potwora ;-) kalosza.
A teraz siedzę, gapię się w sufit i zastanawiam nad ogromem czekającej mnie pracy, a w tle pralka próbuje z łomotem sprzączek, doprać czapraki i popręgi po zimie.
I jak zwykle mam poczucie że się porywam z motyką na słońce...

A na zakończenie tej przydługiej wyżalni wstawiam fotkę z cyklu "Mały Mongoł" ;-D
A moja mama zaczęła coś przebąkiwać o konieczności kupienia kucyka dla dzieci...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz