wtorek, 10 kwietnia 2012

"Gwidon"

Właściwie powinnam teraz wyskoczyć z wanny radośnie wrzeszcząc "EUREKA!" i pognać klatką schodową w stroju Ewy ;-) aż na plac zabaw naprzeciw bloku ;-D Ale niestety nie zrobię tego bo po pierwsze w wannach się raczej nie przędzie, a po drugie obawiam się reakcji komitetu blokowego na takie wybryki ;-) (i tak już podpadłam i tylko czekam aż mi przyślą nakaz eksmisji za smrodzenie na balkonie fermentacją indygo).
A powodem mojej wielkiej radości jest to że wreszcie udało mi się rozpracować kołowrotek!
Ale zacznijmy od początku.
Oto jest "Gwidon"



Gwoli ścisłości dodam iż imię swe otrzymał na cześć swego Konstruktora, czyli moja piąta woda po kisielu, świętej pamięci wujka inżyniera, który to zmajstrował go na życzenie swej małżonki, jeszcze w poprzedniej epoce. Kiedy dokładnie to nie mam pojęcia, ale wydaje mi się że maszyneria ta jest sporo starsza ode mnie, a to niezły wyczyn. W moich rękach znalazł się parę lat temu, gdy wspomniana wyżej ciotka robiła porządki i wiedząc o moich dziwacznych zainteresowaniach, zapytała czy bym go nie chciała bo jak nie to go wyrzuci. Wtedy jeszcze nie miałam pojęcia co to właściwie takiego, ale coś mnie chyba oświeciło i zabrałam ustrojstwo do domu, gdzie przeleżał sobie w jakichś kazamatach, dopóki nie przypomniałam sobie o nim wpadając w nałóg przędzenia na wrzecionie. Niestety od jakiegoś półtora roku prób, za chiny ludowe nie udawało mi się go uruchomić, to znaczy sprawić żeby działał. Wprawdzie opanowałam podłączanie do niego pedału od Łucznika (też mi wyczyn ;|), ale prząść się nie dało. No i tak raz na jakiś czas wyciągałam go z nadzieją że "może tym razem zdarzy się cud i mi się uda", ale jak dotąd nic nie wychodziło. Wywiozłam go więc do rodziców z solenną obietnicą iż każę go tacie porąbać i spalić, ale jakoś zapomniałam wypakować, czy też zapakowałam z powrotem - do końca nie pamiętam, ale przez parę tygodni jeździł sobie w samochodzie, aż idąc po jakieś poświąteczne graty znalazłam go na dnie bagażnika i zdecydowałam przytachać do domu. Mając akurat wenę twórczą do majsterkowania (kombinerkowe szaleństwo się kłania), wzięłam gada, nastawiłam sznurki, poprawiłam naciągi, zamocowałam silnik, posmarowałam łożyska i bez większej nadziei na sukces zapuściłam jazdę. Jakież było moje zdziwienie, gdy nagle wszystko zaczęło się składać do kupy i szalony kołowrotek zaczął zwijać czesankę i nawijać na szpulkę! Gdy już pozbierałam szczękę z podłogi, szybko wyciągnęłam jakąś wybrakowaną czesankę żeby sobie poćwiczyć i efekt tego ćwiczenia widać na poniższym zdjęciu:
Na razie oczywiście wychodzi mi rasowy yarn-art (zwłaszcza na początkowych metrach), ale już widzę że nie zajmie mi dużo czasu opanowanie czesanki i wyciągania na tyle żeby zrobić sensowne przędze.
To co mnie zaskoczyło (oprócz tego że w ogóle działa), to jego szybkość. Ta szpulka to praca którą zrobiłam od 18 do 20:30, w międzyczasie bawiąc i karmiąc dzieci, jedząc obiad, wstawiając pranie, szukając czesanki i wykonując mnóstwo innych czynności. Realnej pracy było może trochę ponad godzinę. Nigdy nie pracowałam na normalnych, kopanych kołowrotkach, więc nie wiem czy to bardzo szybko, ale w porównaniu do wrzeciona to przesiadka z malucha do porshe ;-)
Zdaję sobie sprawę że estetycznie i "klimatycznie"  to samorobny i w dodatku elektryczny kołowrotek nie ma szans z prawdziwymi kołowymi, ale stwierdziłam że "jak się nie ma co się lubi to się lubi co się ma" i bardzo się cieszę że udało mi się go opanować. A teraz jak już wiem z czym to się je, to chyba zacznę odkładać kasę na porządne kółko Kromskich czy Ashforda. Bo baaardzo mi się ta zabawa podoba i chciałabym kontynuować.
A na razie już mi się jarzy pod powiekami wizja powrotu projektu tkackiego :-D No bo niestety od wrzeciona mój kręgosłup wyje (i bark mi się wykrzywia) a tempo nie zachęca do planowania większych projektów. A tak będę mogła w miarę sprawnie zrobić przędzę i może co nieco popróbować. Chyba wreszcie skręcę tą nieszczęsną ramę :-D


EDIT: po przewinięciu wyszło mi około 130m wełny. Czy to dużo czy mało na kołowrotku? Tak z ciekawości pytam bo może ktoś wie :-D

5 komentarzy:

  1. Ale sprzęt! (zbieram koparę z podłogi) Niemal steampunkowy!

    OdpowiedzUsuń
  2. wow, ale maszyna;D, a ja się męczę na zwykłym wrzecionie z przęslikiem i chyba nigdy nie osiągnę takiej ładnej i równej grubości nici jak Twoja;)

    OdpowiedzUsuń
  3. Kruliczyco, określenie "steampunkowy" tak mi się podoba że chyba zagarnę je dla Steampunkowego Gwidona :-D
    Anuszka, jak porobisz na wrzecionie ileś tam metrów, to nawet nie będziesz wiedzieć kiedy zaczną ci wychodzić piękne cienkie i równe nici. To mam wrażenie jest bardziej pamięć mięśniowa niż mózgowa, bo potem strasznie ciężko się przestawić na jakieś włóczki fantazyjne, ponieważ palce bez udziału świadomości robią prostą nić gdy ty chciałaś ozdobne gluty ;-)
    A ja tymczasem robiłam kolejne trzy szpulki, tym razem z barwionej czesanki żeby sprawdzić jak się będzie taką lekko podfilcowaną robić. I robi się całkiem dobrze a ja nabieram wprawy :-)

    OdpowiedzUsuń
  4. Ciekawie się prezentuję Twój sprzęt i najważniejsze, że działa i daje efekty. Moja babcia miała kołowrotek i jestem pewna, że jakieś części ciągle znajdę w rozsypce na strychu w domu rodziców, ale dopóki nie dorobię się własnego mieszkania (co nie nastąpi zbyt szybko) dopóty nie mam miejsca na taką rzecz, co mnie bardzo smuci, bo przędzenie wydaje się takie fascynujące.


    Pozdrawiam!
    Liadan

    OdpowiedzUsuń
  5. Liadan, żeby prząść nie trzeba kołowrotka - wystarczy wrzeciono :) Dużo miejsca nie zajmuje i koszt też niewielki więc jeśli chcesz spróbować prząść to polecam zacząć od niego. Ja za ten kołowrotek zabrałam się po półtora roku kręcenia na wrzecionie właśnie.
    A teraz właśnie odkryłam że przy tak szybkim przędzeniu jak to idzie na kołowrotku to brakuje mi motowidła, a najlepiej co najmniej dwóch ;-) Trzeba będzie coś wykombinować. I kolejne graty w domu...

    OdpowiedzUsuń