piątek, 23 lipca 2010

Hell's Gate....

Przez ostatnie dwa tygodnie (wliczając w to tydzień pod Grunwaldem), zdychaliśmy wszyscy egalitarnie z upału. Z tegoż to powodu wyjazd nie udał się tak bardzo jak liczyłam - po prostu było zbyt gorąco by wystawić nos spod wiaty. Czyli zero kramingu i obozingu na który tak czekałam :-(
Należy się natomiast osobna notka pochwalna dla w/w wiatki która życie nam pewnikiem uratowała. Otóż przed samiuteńkim wyjazdem jakoweś przeczucie mnie tknęło i z dwóch wełnianych wieeeelkich koców zmajstrowałam dużą płachtę, obszyłam rogi ścinkami skórki  i zaopatrzyłam się w komplet linek. Przeczucie mnie nie zawiodło i na miejscu wystarczyło jedynie skombinować kilka tyczek (każda inna ;-) ) i już można było schować się w miłym cieniu. W miarę przesuwania się słońca zawieszaliśmy z boku dodatkową płachtę którą był mój wyprawowy majchan (huragan Emma w 2007 pod nim przetrwaliśmy :-D ). Koszty niebagatelne - 2 koce po 5 zybli każdy w lumpeksie, ścinki skórki i tak do wyrzucenia bo zostały po wykrajaniu butów, szpulka dratwy lnianej ok.2 zyble no i parę godzin mojego dziubania. Efekt dobry a w porównaniu z tym ile trzeba zapłacić za gotową wiatę u wytwórcy (około 500 zeta), wręcz idealny.
Zdjęcie takie sobie, zrobione tuż po rozłożeniu a jako bonus akurat załapał się dzieckowy wózek. Niestety jakoś nie zrobiliśmy innego ale wstawiam by uhonorować jej antyudarowe właściwości.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz