Mróz aż skrzypi :)
Zmachałam, się strasznie przy sprzątaniu stajni. Kondycji nie mam, a na dodatek ze względu na wczorajszą zadymkę, kopytne siedziały całe dwa dni w boksach. I z trzech normalnych taczek gnoju, zrobiło się dziesięć, a bonusowo wyszło odśnieżanie dojścia do gnojownika. Resztę dnia nie miałam siły podnieść rąk do góry. Jestem gruba i stara, mój kręgosłup szwankuje. Ale chyba do jutra się pozbieram ;) Bo jutro ciąg dalszy, czyli już standardowe trzy taczki. System w mojej stajni zakłada po prostu sprzątanie codzienne, z tej prostej przyczyny, iż gnoju przyrasta w postępie geometrycznym. Czyli jeśli sprząta się codziennie to zajmuje to 20 minut, jeśli co dwa dni to już 2 godziny, a jeśli samobójczo raz na tydzień, to rezerwuj ładowacz czołowy ;|Tak więc dni w roku, kiedy koniny nie mają posprzątane, można policzyć na palcach jednej ręki i są zarezerwowane na wszelkie katastrofy, końce świata, zadymki oraz awarie elektrowni jądrowych ;)
Latem natomiast sprzątania nie ma w ogóle, gdyż kopytne stają się wtedy zwierzami dzikimi i żyją sobie radośnie na pastwisku, w ogóle do stajni nie wchodząc.
Tych co im by było biednych kobyłek żal, że tak bez dachu nad głową, to informuję iż koń to nie człowiek, a zwierzę otwartych przestrzeni i znacznie zdrowiej dla niego jak sobie wesoło hasa po polu, zamiast styrczeć w betonowym bunkrze. Koniowi w zamknięciu po prostu odbija i tyle.
A tak się dziś obżerały sianokiszonką w paśniku,podczas gdy ja klęłam każdą taczkę, że z czystej przyzwoitości gnój powinien się stopić na miejscu ;D
Łojzicku, będzie nas czekać prostowanie płota na wiosnę!
A tu trochę zimy w Schurrow
Czuję się trochę jak na mroźnym, syberyjskim pustkowiu...
Dawno już nie było takiej porządnej zimy tegoroczna :D
czwartek, 21 lutego 2013
środa, 20 lutego 2013
Kręci się...
Rustykalnego, prymitywnego Coburgera, sklęłam do nieprzyzwoitości podczas przędzenia, będąc całkowicie pewną, że go nie lubię i odgrażając się zrobieniem z niego skarpet dla najgorszego wroga. Ale po wypraniu, wymłóceniu i wyschnięciu jestem zaskoczona, bo gotowa włóczka zupełnie się zmieniła. Ma taki miły i lekko gryzący pazurek, ale poza tym jest świetna, puchata, grubiutka i na oko bardzo ciepła. Więc w tym momencie nie potrafię się zdecydować czy lubię lisią owcę czy nie. Jak zmajstruję z niej jakąś dzianinę to może zdecyduję gdzie to zakwalifikować.
Wygląda to mniej więcej tak:
Coburger |
Potem z absolutnie prymitywnego i niekulturnego liska, przesiadłam się do pierwszej ligi - Blue Faced Leicester. Trochę naczytawszy się wcześniej o tym porsche wśród wełen, człowiek zwykle spodziewa się nie wiadomo czego. No i choć efekt końcowy faktycznie jest cudny, to przędło mi się to "dziwnie". Nie jakoś źle, tylko po prostu inaczej niż wełny, z którymi miałam do czynienia wcześniej. Ale ja w ogóle jestem spaczona miłością do wełenek prymitywnych, więc moje zdanie nie jest wiarygodne ;D
No i w końcu zabrałam się za alpakę na mój planowany sweterek. Miałam tego 600g, po odjęciu nieco odpadów, podstrzyżeń i kawałków łąki to wyszło mi 560g. I już wiem że będzie za mało, bo chciałabym, taki porządny sweterek za tyłek, co by se nery móc ogrzać. Tak więc zamierzam dokupić trochę więcej i doprząść.
Przędłam to dosyć grubo, bo i sweter ma być z tych siermiężnych. Bardzo przyjemnie mi się pracowało - po prostu lubię grube włóczki :) A ta wyszła wybitnie tłúściutka - około 65-70m dwojonej nici w 100g :)
Alpaka |
Alpaka |
No a w tym momencie kołowrotek w odstawce, bo został w Trójmieście, podczas gdy my z dzieciakami jesteśmy wyjechani do dziadków na wieś. I to na calutki tydzień. Wzięłam sobie za to inne robótki, bo kiedy moja Bea nie kusi, mam szansę nadrobić inne plany. Ale o tym następnym razem.
A widok z okna mamy tym razem taki
poniedziałek, 11 lutego 2013
Mata filcowa
Eureka chciałabym wrzasnąć wczoraj kiedy skończyłam, ale nie miałam sily. Energii starczyło wyłącznie na klapnięcie na krzesło i gapienie się przed siebie.
Filcowa mata dla Lotgara jest gotowa.
Spędzała mi sen z powiek, a samej pracy nad nią bałam się gorzej niż diabeł święconej wody. To była największa rzecz z filcu jaką kiedykolwiek zrobiłam i, jak na dzień dzisiejszy, mam dosyć.
Miałam zrobić wczesniej, ale ciągle coś przeszkadzało i dopiero wczoraj była okazja żeby wyekspediować z domu wszystkich "pomagierów" i spokojnie rozłożyć majdan z folią malarską na czele. Koty dostały prikaz że niech lepiej nie opuszczają sypialni bez pilnej potrzeby, a próba wejścia do dużego pokoju będzie karana pręgierzem i obcięciem racji chrupków. O dziwo posłuchały i dzięki temu udało się nie zalać nas, sąsiadów i pół bloku.
Teraz bolą mnie nogi i kolana, bolą mnie ręce, bolą barki, palce i szyja. A najgorzej boli kręgosłup.
Żeby zmierzyć poziom moje głupoty dodam tylko, że mata ma z grubsza wymiary 240cm na 85cm, poszło na nią prawie 2,5kg wełny, ale obecnie po przycięciu różnych burbli i wypłukaniu syfu wazy zaledwie 1,8kg. Na wyprawy jak znalazł
A poniżej zdjęcie z domowym bajzlem i pomagierami jak już wrócili. Za nic nie dali się wygonić więc uwieczniłam także ich ;)
A teraz idę sobie poumierać w spokoju. Nawet kołowrotka nie mam siły przynieść :(
Filcowa mata dla Lotgara jest gotowa.
Spędzała mi sen z powiek, a samej pracy nad nią bałam się gorzej niż diabeł święconej wody. To była największa rzecz z filcu jaką kiedykolwiek zrobiłam i, jak na dzień dzisiejszy, mam dosyć.
Miałam zrobić wczesniej, ale ciągle coś przeszkadzało i dopiero wczoraj była okazja żeby wyekspediować z domu wszystkich "pomagierów" i spokojnie rozłożyć majdan z folią malarską na czele. Koty dostały prikaz że niech lepiej nie opuszczają sypialni bez pilnej potrzeby, a próba wejścia do dużego pokoju będzie karana pręgierzem i obcięciem racji chrupków. O dziwo posłuchały i dzięki temu udało się nie zalać nas, sąsiadów i pół bloku.
Teraz bolą mnie nogi i kolana, bolą mnie ręce, bolą barki, palce i szyja. A najgorzej boli kręgosłup.
Żeby zmierzyć poziom moje głupoty dodam tylko, że mata ma z grubsza wymiary 240cm na 85cm, poszło na nią prawie 2,5kg wełny, ale obecnie po przycięciu różnych burbli i wypłukaniu syfu wazy zaledwie 1,8kg. Na wyprawy jak znalazł
A poniżej zdjęcie z domowym bajzlem i pomagierami jak już wrócili. Za nic nie dali się wygonić więc uwieczniłam także ich ;)
A teraz idę sobie poumierać w spokoju. Nawet kołowrotka nie mam siły przynieść :(
środa, 6 lutego 2013
Tęcza w garnku - Rainbow in the Pot
Podpuszczona przez dziewczyny z klubu prządki na fesjbuku, napięłam muskuły, włączyłam dzieciom gadające pociągi, popatrzyłam groźnie na koty i udałam się do kuchni celem narobienia bałaganu.
Postanowiłam w końcu wypróbować ostatnio zakupione barwniki Argus.
Tak na szybko - lepiej mi szło niż dotychczasowymi motylkami. Ale więcej będę mogła powiedzieć za jakiś czas, gdy będę miała okazję potestować mieszanie barw. Bowiem zakupiłam wyłącznie kolory podstawowe i chcę się wreszcie nauczyć porządnie mieszać odcienie. Na ten moment jest obiecująco.
Na pierwszy ogień poszła standardowa tęcza w garnku :)
A wyglądała tak:
A po wyjęciu (jeszcze mokra) tak:
Uwaga na przyszłość, za mało żółtego, za dużo niebieskiego - muszę pamiętać że kolory rozlewają się zawsze w stronę jaśniejszych. No i ten przeklęty niebieski jest strasznie zaborczy i ekspansywny :/
W związku z tym w drugim farbowaniu (tym razem czesanki), przegięłam w drugą stronę na prawie pół gara żółtego. Wyszło tym razem Gold in the Pot ;)
Ale najpierw ułożyłam w ślimaka:
Potem polałam resztkami z butelek po kubusiach (tych z dziubkiem):
Już po wyjęciu i wysuszeniu wyszło nieźle. Nawet się mocno nie porozlewało, ale widać że robiłam resztkami barwników i poskąpiłam niebieskości - gdzieniegdzie jasniejsze plamy.
W każdym bądź razie, nawet dosyć delikatna czesanka, jaką jest ten merynos, nie sfilcowała się. Nawet nie jest zbyt mocno zbita.
Następnym razem pokombinuję z rozcieńczonymi barwikami by uzyskać bardziej pastelowe kolory.
A tu oba farbowanka razem :) w świetle dziennym i już wysuszone.
A na Bei, tymczasem różne różności - coburger fuchs, niekończąca się alpaka na sweter i BFL (po raz pierwszy). Pokażę następnym razem :D
Postanowiłam w końcu wypróbować ostatnio zakupione barwniki Argus.
Tak na szybko - lepiej mi szło niż dotychczasowymi motylkami. Ale więcej będę mogła powiedzieć za jakiś czas, gdy będę miała okazję potestować mieszanie barw. Bowiem zakupiłam wyłącznie kolory podstawowe i chcę się wreszcie nauczyć porządnie mieszać odcienie. Na ten moment jest obiecująco.
Na pierwszy ogień poszła standardowa tęcza w garnku :)
A wyglądała tak:
A po wyjęciu (jeszcze mokra) tak:
Uwaga na przyszłość, za mało żółtego, za dużo niebieskiego - muszę pamiętać że kolory rozlewają się zawsze w stronę jaśniejszych. No i ten przeklęty niebieski jest strasznie zaborczy i ekspansywny :/
W związku z tym w drugim farbowaniu (tym razem czesanki), przegięłam w drugą stronę na prawie pół gara żółtego. Wyszło tym razem Gold in the Pot ;)
Ale najpierw ułożyłam w ślimaka:
Potem polałam resztkami z butelek po kubusiach (tych z dziubkiem):
Już po wyjęciu i wysuszeniu wyszło nieźle. Nawet się mocno nie porozlewało, ale widać że robiłam resztkami barwników i poskąpiłam niebieskości - gdzieniegdzie jasniejsze plamy.
W każdym bądź razie, nawet dosyć delikatna czesanka, jaką jest ten merynos, nie sfilcowała się. Nawet nie jest zbyt mocno zbita.
Następnym razem pokombinuję z rozcieńczonymi barwikami by uzyskać bardziej pastelowe kolory.
A tu oba farbowanka razem :) w świetle dziennym i już wysuszone.
A na Bei, tymczasem różne różności - coburger fuchs, niekończąca się alpaka na sweter i BFL (po raz pierwszy). Pokażę następnym razem :D
sobota, 2 lutego 2013
Dzieje się!
Ostatnie dni były pełne wrażeń.
Najpierw akcja z nowym kołowrotkiem, a w międzyczasie jeszcze wycieczka do Sklepu Wollknoll, którą odbyłyśmy wraz z Aldoną
"Paczuszka" wielkości kontenera doszła wczoraj (ku naszemu zdziwieniu poczta stanęła na wysokości zadania i dostarczyła paczkę w jeden dzień!)
A tam same skarby.
Stałam się bogatsza o sporo naturalnie kolorowych wełen, mam brązy, szarości a nawet mityczny czarny. Oprócz tego szarpnęłam się na nieco sierści wielbłądzej (z której mam zamiar ufilcować sobie piękną torebkę do paska), mam nieco szarego Gotlanda, przepiękny BFL, białego szetlanda do farbowania, Lincolna oraz owcę Skudde. Ta ostatnia wypatrzona została dopiero na wariata pod koniec uzgadniania zamówienia, i dorzucona w niewielkiej ilości, ale jestem bardzo zadowolona że ją zamówiłam. Bo jest to ciekawa rasa prymitywna, która była rasą lokalną na Mazurach i Kaszubach. A potem po wysiedleniach, jedyne sztuki jakie się ostały, to te które Niemcy zabrali ze sobą. No i teraz nie uświadczysz tej owcy u nas, i trzeba sprowadzać z Niemiec. Więcej o Skudde można poczytać tutaj
Generalnie jest mi przykro że w Polsce praktycznie nie ma szans kupić kolorowych wełen i trzeba takie rzeczy ściągać z zagranicy. Pomijam tu sklepiki, które też zaopatrują się zagranicą - chodzi mi o polskich hodowców owiec i lokalne gręplarnie. Szkoda gadać...
Zdjęć całości moich skarbów nie udało mi się zrobić - nie mieszczą się w obiektywie.
Ale choć się pochwalę tymi pięknymi brązami, które zamierzam przeznaczyć do filcowania :)
Mam teraz klęskę urodzaju i nie wiem od czego właściwie zacząć.
Ale chyba najpierw skończę tą alpakę, którą zaczęłam "rustykalnie" prząść na sweter :)
No i przyszły zamówione barwniki Argus. Jeszcze nie próbowałam ale na pewno zdam relację jak się sprawdzają, bo mogą być ciekawą alternatywą dla "motylków"
Poza tym wrzuciłam nieszczęsny świnkowy róż z koszenili do marzanny i uzyskałam malinową czerwień. Też pokażę jak wyschnie :)
No i to na razie tyle. Nie za dużo ale nie mam ostatnio weny twórczej. Ale na pewno zabiorę się teraz za farbowanie. Bo czekają trzy motki do zafarbowania w liściach brzozy.
A teraz idę dalej podziwiać moje puchate skarby :D
Najpierw akcja z nowym kołowrotkiem, a w międzyczasie jeszcze wycieczka do Sklepu Wollknoll, którą odbyłyśmy wraz z Aldoną
"Paczuszka" wielkości kontenera doszła wczoraj (ku naszemu zdziwieniu poczta stanęła na wysokości zadania i dostarczyła paczkę w jeden dzień!)
A tam same skarby.
Stałam się bogatsza o sporo naturalnie kolorowych wełen, mam brązy, szarości a nawet mityczny czarny. Oprócz tego szarpnęłam się na nieco sierści wielbłądzej (z której mam zamiar ufilcować sobie piękną torebkę do paska), mam nieco szarego Gotlanda, przepiękny BFL, białego szetlanda do farbowania, Lincolna oraz owcę Skudde. Ta ostatnia wypatrzona została dopiero na wariata pod koniec uzgadniania zamówienia, i dorzucona w niewielkiej ilości, ale jestem bardzo zadowolona że ją zamówiłam. Bo jest to ciekawa rasa prymitywna, która była rasą lokalną na Mazurach i Kaszubach. A potem po wysiedleniach, jedyne sztuki jakie się ostały, to te które Niemcy zabrali ze sobą. No i teraz nie uświadczysz tej owcy u nas, i trzeba sprowadzać z Niemiec. Więcej o Skudde można poczytać tutaj
Generalnie jest mi przykro że w Polsce praktycznie nie ma szans kupić kolorowych wełen i trzeba takie rzeczy ściągać z zagranicy. Pomijam tu sklepiki, które też zaopatrują się zagranicą - chodzi mi o polskich hodowców owiec i lokalne gręplarnie. Szkoda gadać...
Zdjęć całości moich skarbów nie udało mi się zrobić - nie mieszczą się w obiektywie.
Ale choć się pochwalę tymi pięknymi brązami, które zamierzam przeznaczyć do filcowania :)
Mam teraz klęskę urodzaju i nie wiem od czego właściwie zacząć.
Ale chyba najpierw skończę tą alpakę, którą zaczęłam "rustykalnie" prząść na sweter :)
No i przyszły zamówione barwniki Argus. Jeszcze nie próbowałam ale na pewno zdam relację jak się sprawdzają, bo mogą być ciekawą alternatywą dla "motylków"
Poza tym wrzuciłam nieszczęsny świnkowy róż z koszenili do marzanny i uzyskałam malinową czerwień. Też pokażę jak wyschnie :)
No i to na razie tyle. Nie za dużo ale nie mam ostatnio weny twórczej. Ale na pewno zabiorę się teraz za farbowanie. Bo czekają trzy motki do zafarbowania w liściach brzozy.
A teraz idę dalej podziwiać moje puchate skarby :D
Subskrybuj:
Posty (Atom)